singer-63055_1280

Już od kilku lat zastanawiam się na czym polega fenomen sygnowania marki znanym nazwiskiem lub co gorsza wizerunkiem celebryty. Niby w człowieku budzi się zaufanie, bo jeśli sława tego używa, czy korzysta z danej usługi, to najpewniej musi być dobre. Wspomniany zabieg nosi nazwę testu Sinatry, który śpiewał: “if I can make it there, I can make it anywhere”, czyli “Jeśli uda mi się tutaj, uda mi się wszędzie”. Te słowa wyśpiewane przez Franka Sinatrę w piosence o Nowym Jorku stały się jedną z podstawowych zasad marketingu. W reklamach powszechnie wykorzystywane są nazwiska sportowców, aktorów i celebrytów.

Jeśli chodzi o moją opinię, na mnie to w ogóle nie działa (a może mi się tak tylko wydaje?). A dlaczego? Bo wiem, że celebryci dostają za reklamę kupę kasy, a i tak rzadko stosują reklamowany produkt. Po drugie zazwyczaj nie są to dla mnie osoby, które mogą znać się np. na jakości i składzie kremu, który jest przedmiotem reklamy. Po trzecie oni dostają te produkty/usługi za darmo i nawet jeśli im się nie spodobają mogą je ze spokojnym sumieniem wyrzucić do kosza. My, zwykli śmiertelnicy nie zawsze możemy sobie na to pozwolić.
Jedyną wersją testu Sinatry, którą uważam za znośną, to wykorzystywanie komentarzy i opinii autorytetów w danej dziedzinie. Ale nie celebrytów, tylko osób rzeczywiście znających się na danym fachu, np. lekarzy lub sportowców.  
A co Wy sądzicie na temat testu Sinatry?