W poprzednim wpisie opowiadałam Wam co nieco o moim dzieciństwie i pierwszych zabawach z HTMLem. Było również troszkę o zamierzchłej historii technologicznego postępu. I wygrany konkurs…

 

Pamiętam to jak dziś. Dyrektor zaprosił mnie do swojego gabinetu (oczywiście dostałam małego zawału, bo w zasadzie WTF, takie grzeczne dziecko jestem) i złożył oficjalne gratulacje. Był uścisk dłoni i małe pudełeczko. Oczywiście bardzo ładnie podziękowałam, ale musiał zauważyć moje nieco zdezorientowane spojrzenie.

 

– Ty wiesz, co to jest? – zapytał z powątpiewaniem w głosie.

 

– No, w zasadzie to nie, ale instrukcję sobie przeczytam – zapewniłam.

 

– To jest pendrive.

 

Wyraz mojej twarzy nie zmienił się ani trochę. Ale nie przytaknęłam, więc kontynuował:

– To jest takie urządzenie, że wpinasz sobie do portu USB i możesz przenosić tym dane.

 

– Ach, no tak! – stwierdziłam przytomnie, bo wydawało mi się, że tak wypada, choć wcale nie byłam pewna, czy w ogóle mam wejście USB. Miałam mgliste pojęcie o tym, co to w ogóle jest.

 

 

 

Tak, to były czasy, w których stacje dyskietek wprawdzie już odchodziły do lamusa, ale jeszcze baaardzo powoooli. A myszki i klawiatury miały jeszcze takie śmieszne, okrągłe wejścia. Więc pendrive o szalonej pojemności 256 MB to był naprawdę szczyt techniki i przydawał się tylko w wypadku posiadania najnowszych komputerów. Ewentualnie zgrabnych i jeszcze niełatwych do dostania przejściówek.

 

Strona, którą tak naprawdę robiłam w przeddzień deadline’u na komputerze kuzynki (mój oczywiście odmówił współpracy AKURAT TEGO DNIA – całkowicie zgodnie z prawem Murphy’ego), ostatecznie nie została wdrożona. Wykorzystali tylko moje przerobione zdjęcia i zaprojektowali własną. Nie żałuję – z perspektywy czasu oceniam, że projekt ten, mimo że rozbudowany, w pełni funkcjonalny, a w kodzie jak najbardziej czysty i poprawny, nie był ładny.

 

No i okazało się, że miałam zaledwie jednego konkurenta – nie mam pojęcia, jak wyglądała jego strona. Bo w zasadzie kto organizuje konkurs dla uczniów ogólnokształcącej szkoły muzycznej, którzy ze względu na nawał zajęć dodatkowych, najczęściej siedzą w szkole od 7.00 do 19.00 (bez przerwy dłuższej niż 15 min), a czasem i dłużej?

 

Jednak uznaję ten mały sukces – napracowałam się i od początku do końca wiedziałam, co robię. Poza tym potrafiłam zorganizować sobie czas na naukę HTMLa od początku do końca, mimo tysięcy innych zajęć i nastoletnich, gimnazjalnych dram.

 

Myślę, że dość już tej podróży sentymentalnej – następny wpis poświęcę już wordpressowi. Obiecuję!